Jak podróżować… z candidią? Antyporadnik, czyli czego nie robić, jeżeli nie chcesz nawrotu kandydozy.

Już w zasadzie zapomniałam o candidii, że w ogóle istnieje. A jednak…
Przez ponad rok sprawdzałam na sobie różne rozwiązania, testowałam, wdrażałam – efekty były boskie, mogłam jeść już praktycznie wszystko (oczywiście mam na myśli bezglutenowe i wegańskie „wszystko”).
I, zanim, zgodnie z Waszym zapotrzebowaniem, napiszę Wam o „cudownych” rozwiązaniach, które stosowałam podróżując, napiszę o tym, jak w dwa miesiące zafundowałam sobie wielki COME BACK kandydozy. Właśnie w podróży.
TADAM – witaj candidio, jakże się cieszę! 😀
Ostatni rok, pracując w dużej części w domu, wyjeżdżając na jeden dzień w tygodniu, lub ciągiem na kilka raz/dwa razy w miesiącu, miałam wszystko rozpracowane.
Mieszkając dziewiętnaście lat w dużym mieście, miałam też ogarnięte dokładnie sklepy, co i gdzie zakupię, więc analogicznie – w innym dużym mieście, mogłam kupić to samo.
Podróże między miastami były dla mnie już bardzo proste, wyjazd za granicę na kilka tygodni – też.
Aż do wyprowadzki do małej miejscowości (co było z resztą wspaniałą decyzją), a raczej funkcjonowania między miastem, a wsią – będąc pół tygodnia „w drodze”.
Dwa dni tu, trzy dni tam, dzień tu, dzień tam. Tak minęły mi prawie dwa miesiące.
Oprócz tego, ilość wykonywanych treningów wzrosła do 6-8 jednostek w tygodniu.
Logistykę czasowo-organizacyjną w miarę opanowałam, wożenie ze sobą ciuchów na trening, żeby w każdej chwili móc iść na basen, czy pobiegać – to mi jako-tako wychodziło, oprócz tego, że czasami jak osiołek z tobołkami w te i wew te. Powrót, rozpakowanie, pakowanie, wyjazd i tak w kółko.
W międzyczasie praca, koty, pies i życie osobiste.
W tym wszystkim zabrakło mi czasu na rozpracowanie logistyki jedzenia.
Przy tylu treningach w tygodniu, nie ma już mowy o jedzeniu „na oko”, mam spore tendencje do nie dojadania, kiedy nie pilnuję kaloryczności, bywały wielokrotnie dni, w których łapałam się na tym, że zjadłam może z 800 kcal (robiąc również trening), a byłam najedzona. W kuchni roślinnej cudowne jest to, że można jeść objętościowo sporo, a niskokalorycznie.
Żebym jednak przejadała określoną ilość węglowodanów, białka i tłuszczy – rozpisywałam wcześniej sobie codziennie posiłki.
Od dwóch miesięcy zdarzyło się to może kilkukrotnie.
Oprócz tego upały, uniemożliwiające zabieranie ze sobą posiłków (na liście zakupów mam lodówkę samochodową), wymogły kupowanie gotowców, lub jedzenie tego, co da się kupić łatwo wszędzie i wytrzyma cały dzień.
Moje menu zaczęło składać się głównie z:
– bananów
– bananów
– bananów
– chlebka kukurydzianego
– hummusu bio
– batoników (zdrowych, lecz wysokowęglowodanowych)
– co jakiś czas smacznego jedzenia w wege knajpce
Wszystko było zdrowe, bio, z dobrym składem, ale zawierało duuuużo cukrów – a jak wiadomo, drożdżaki go kochaaaają!
Zabrakło w moim menu wszystkiego tego, o co dbałam przez wiele miesięcy:
– dużo zieleniny i surowizny
– kiszonek
– cebuli i czosnku
– papryki chilli
– imbiru
– wody z cytryną
– naparu z wilkakory
– oleju z czarnuszki lub/i z pestek dyni
– odpowiedniej proporcji białka i węglowodanów
Zbagatelizowałam też wstępne objawy, które powinny mnie zaniepokoić już wcześniej:
– nagłe napady na cukier (np. Mary pije colę (!), to się w ogóle nie zdarzało!, ma ochotę na czekoladę etc.)
– zmęczenie i brak poczucia regeneracji, nawet po 8 godzinach snu
– spadek motywacji do treningu, wykonywałam je „nawykowo”, radość po, oczywiście była, przed – niekoniecznie…
– pojawiające się zapalenia pęcherza
– brak apetytu (przez co tym bardziej nie przejadanie kaloryczności, więc koło zamknięte)
– senność w ciągu dnia
– powracająca nadwrażliwość na pewne produkty, które były bezproblemowe i „bezpieczne”, np. strączki
– ból brzucha
– nie dokończenie 2-3 treningów ze względu na ból brzucha/dyskomfort
– zwiększone wypadanie włosów
Aż pewnego dnia wyskoczyła jak diabeł z konopii jawna już bardzo kandydoza i powiedziała „WRÓCIŁAM, tęskniłaś?”
Ogólnoustrojowa grzybica come back…
Na szczęście, kilka najbliższych dni, jestem w domu, mam więc chwilę, by wdrożyć ekspresowy plan działania, a pierwsze zawody już za tydzień.
Pokornie wracam do ogarnięcia logistyki „delegacji”, trenowania oraz jedzenia tak, by przywrócić równowagę w ciele.
Ściskam!
Maria Awaria